6. Kurs dla kaskaderów czy pomyłka ?

Pierwsza lekcja na "pleśniaku" tak mi się spodobała, że na zajęcia zapisywałam się codziennie. Czasem zostawałam po dwie godziny i szlifowałam swoje umiejętności.
Instruktorzy okazali się równymi chłopakami, z którymi można konie kraść, pośmiać się do łez a jak trzeba dostać też od nich opierdziel. Znęcali się nade mną na wszystkie możliwe sposoby tłumacząc, że oni nie są po to, żeby mi życie ułatwiać tylko utrudniać.
Po kilku lekcjach zaczęłam zastanawiać się czy aby przez przypadek nie trafiłam na kurs kaskaderski a kiedy mój mąż zadzwonił do mnie i zapytał "i jak dzisiaj było ?" i usłyszał: "super, zaliczyłam glebę trzy razy" to i on zaczął się zastanawiać czy aby przypadkiem nie przerwać mojego kursu ....
Nic bardziej mylnego ! Chłopaki robili wszystko aby nauczyć mnie techniki jazdy, różnych trików na moto, zachowania na drodze, na moto, pod moto itd .... kiedy kończyłam kurs i pierwszy raz przejechałam między słupkami ustawionymi jak na egzaminie, nagle okazało się, że potrafię wszystko !
Codziennie na kursie jeździłam na innym moto, większym, mniejszym,szerszym, cięższym ... musiałam opanować każdego szatana, który był tam dostępny a było ich chyba 15 !
Najfajniejsze było skakanie na równoważni na motocyklu .. chociaż ... tam wszystko było fajne :)
Jazdy po mieście na początku stresujące potem były tylko przyjemnością, choć zdarzało się dostać opr od instruktora za najechanie na ciągłą linię ...

Dowiedziałam się też rzeczy bardzo ważnej o motocyklach ... czerwone są najszybsze.
I kropka.


czerwony szatan, na którym też między innymi uczyłam się jeździć :)